Dawno temu, kiedy szukałam w internecie informacji o srebrzystej palmie Bismarcka, trafiłam na zdjęcie z ogrodu Jacquesa Majorelle. Zaparło mi w piersiach dech, kiedy je zobaczyłam: tyle intensywnych kolorów, tyle egzotycznych roślin na metr sześcienny (tak, sześcienny, bo piętrzyły się jedne nad drugimi). Palmy o idealnych liściach, doskonale symetryczne agawy, smukłe bambusy i te donice, i ściany w kolorze najpiękniejszego indygo. Fotografie wyglądały tak nierzeczywiście, że trudno było uwierzyć w istnienie podobnego ogrodu. To było siedem lat temu. Zobaczenie na żywo tego miejsca wskoczyło od razu na pierwszą pozycję listy moich marzeń. I niedawno je spełniłam! Chętnie Wam o tym opowiem, posłuchajcie.
Udało się to dlatego, że mój Michał jest doskonałym organizatorem. Uwielbia robić research i planować podróże, a w listopadzie 2017 roku Ryanair udostępnił połączenie bezpośrednie z Krakowa do Marakeszu. Przypadek?;) Nie obyło się też bez porad Wacka, którego poznałam wirtualnie dzięki bambusowej pasji, a który miał okazję już Maroko odwiedzić. Tak więc – zapraszam Was do czytania naszej pierwszej podróży do Marakeszu.
(Będzie to opowieść w częściach).
Na lotnisku
Do Maroko wybraliśmy się na przedłużony weekend w połowie sierpnia. Łącznie w Marrakeszu, który był celem naszej podróży, spędziliśmy dwa i pół dnia. Więcej niestety nie mogliśmy, ale to zdecydowanie lepsze, niż tylko oglądanie zdjęć w internecie :) A dzięki temu, że pobyt był krótki, intensywność miasta odczuliśmy jeszcze bardziej.
Już z okien samolotu zobaczyłam, jak bardzo kraj ten różni się od Polski. Duże płaskie pola koloru brudnego piasku, między nimi prostokąty zieleni i czasem jakiś dom z kamienia. Bliżej samego Marakeszu robiło się już bardziej zielono i można było zobaczyć plantacje palm daktylowych, czy drzew cytrusowych. I te surowe, majestatyczne góry. Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu wysiądziemy.
Wcześniej podróżowaliśmy tylko po Europie, więc po lądowaniu zdziwiła nas bardzo długa kolejka do kontroli paszportowej. Spędziliśmy w niej dwie godziny. Dlaczego tak długo? Trzeba było wypisać specjalny formularz pobytu z podstawowymi danymi, numerem paszportu, a także podać dokładny adres miejsca, gdzie w Maroku się zatrzymujemy (dlatego warto mieć ten adres pod ręką).
Po kontroli paszportowej – kolejna kontrola paszportowa. Cieszyliśmy się bardzo, bo mieliśmy tylko bagaż podręczny. Inaczej pewnie spędzilibyśmy jeszcze nieco czasu na lotnisku. Kiedy ma się dwa i pół dnia na zwiedzenie miejsca marzeń – każda godzina jest na wagę złota i wewnętrzne zen dostaje zadanie specjalne:) Aż się uśmiechnęliśmy, kiedy wychodząc z lotniska jeszcze raz przejrzano nam bagaż i paszporty. Na szczęście taksówka już na nas czekała. Zamówiła ją dla nas Cecile, właścicielka riadu, który wynajęliśmy przez AirBnb. Polecała to rozwiązanie jako szybsze, wygodniejsze i pewne co do ceny.
Transport z lotniska kosztował nas 100 Dirhamów w jedną stronę (około 38 zł). W 20 minut dojechaliśmy do mediny, gdzie mieścił się nasz nocleg. Im bliżej niej, tym ciekawiej się robi. Przed samym przejazdem przez masywną bramę w murach otaczających medynę, zobaczyłam jak na jednej motorynce jedzie chłopak, za nim przełożona przez siedzenie owca, którą na końcu asekuruje drugi młokos. I ta motorynka pędziła przez plac na łeb, na szyję. Ależ to będzie ciekawe miasto! – pomyślałam. Później podobnych obrazków z owcami przewożonymi na różne sposoby było więcej, co miało związek z nadchodzącym świętem. I wężami. Dlaczego okazało się to dla nas znamienne, opowiem na końcu.
Gdzie nocować w Marakeszu?
Na początku planowaliśmy zatrzymać się w pobliżu ogrodu Majorelle, bo to był główny powód wyprawy do Maroko. Ale Wacek poradził nam zostać bliżej mediny. Dlaczego? W jej obrębie można wszędzie dojść samemu. W dalszej części miasta poza Jardin Majorelle nic specjalnego nie ma, a do niego można się dostać taksówką, zwaną tu Petit Taxi.
Posłuchaliśmy Wacka i Michał znalazł idealne miejsce na nocleg na Airbnb: riad u Cecile. Trochę niżej znajdziecie zdjęcia. Stąd spacerkiem na plac Dżamaa el Fna mieliśmy 10 minut! Lokalizacja była na prawdę super, bo większość atrakcji znajduje się w medine. Dla porównania, drugiego dnia, kiedy postanowiliśmy wrócić z ogrodu Majorelle na piechotę, zajęło nam to 40 minut. Było warto, bo zobaczyliśmy inny kawałek miasta już nie tak wypełniony turystami jak jego stara część, jednak codzienny spacer tej długości, w prawie 40 stopniach upału byłby na pewno męczący.
Jesteśmy zatem w drodze z lotniska do riadu. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się na parkingu w środku mediny, od razu przywitał nas młody marokańczyk w steampunkowych okularach słonecznych, Hamza. Uśmiechnięty, bardzo miły i konkretny. Poprowadził nas z parkingu do riadu pomiędzy wysokimi, grubymi, różowymi murami. Były tak wysokie, że oprócz nich widać było… tylko niebo. Idąc za Hamzą i biorąc kolejne zakręty, myślałam: no to ładnie. W drugą stronę nie trafimy haha. Ale trafiliśmy bez większego trudu – dzięki temu, że pamiętałam, gdzie widziałam jakie rośliny zdobiące wejście tutejszych domostw.
Spacerując po Marakeszu, warto łapać punkty orientacyjne. Na środkowym zdjęciu wejście do naszego riadu.
Riad był dokładnie taki, jaki mi się wymarzył – chłodny, jasny, orientalny, z bambusem, plecionymi ozdobami, po prostu piękny. Nie było w nim klimatyzacji – mimo to było nam dobrze, mury naprawdę świetnie chłodzą. Mieliśmy wszystko, co potrzebne – kuchnię, łazienkę i sypialnię. Tylko popatrzcie.
Jeśli chcielibyście zarezerwować pobyt w tym miejscu a nie macie jeszcze konta na Airbnb, możecie skorzystać z naszego zaproszenia i otrzymać 100 zł zniżki na pierwszą rezerwację. Wystarczy kliknąć tutaj.
Ja cieszyłam oczy naturalnymi kolorami wnętrza, a Hamza doradzał nam gdzie zjeść, jak tam trafić i jak się najlepiej dostać do Jardin Majorelle. Podał nam cenne wskazówki, między innymi określił, ile maksymalnie jest wart przejazd taksówką. Byliśmy zatem już nieco przygotowani do targowania się z kierowcami.
Na placu Dżemaa el Fna
Zostawiliśmy bagaże w riadzie i wyszliśmy w poszukiwaniu poleconego przez Hamzę dobrego kantora. Mieścił się zaraz przy placu Dżemaa el Fna, w hotelu Ali. Chłopak zaznaczył nam na mapce to miejsce. Oczywiście źle skręciliśmy w którąś z uliczek, dzięki czemu mieliśmy okazję więcej zobaczyć. Jednak trzeba przyznać, że na początku było trochę nerwowo. Wysokie mury, wąskie drogi, którymi przemykają hałaśliwe motorynki, motory, rowery i różne inne pojazdy na kółkach i brak znajomości miejsca, w którym się znaleźliśmy, robi swoje. Czuliśmy się przez chwilę naprawdę obco, tak jakby w grze, w którą zaczęliśmy grać, obowiązywał całkiem inny zestaw reguł. Ciężko było nam odnaleźć charakterystyczne punkty, według których moglibyśmy się orientować. Plac Dżemaa jest duży i płaski, a otaczające go budynki na początku wydają się nie mieć żadnego porządku. Kiedy już myśleliśmy, żeby spytać kogoś o drogę, zobaczyliśmy najbardziej znaną budowlę w Marakeszu. Minaret Kutubija, a także kawiarnia Cafe du France stały się naszą północą i południem. Kiedy wiesz, gdzie są te dwa miejsca, jest już o niebo łatwiej.
Wymieniliśmy pieniądze i od razu dorwaliśmy się do Marokańskiej kuchni, bo po ponad 4h godzinach lotu i przedłużonym spacerze labiryntem uliczek czuliśmy, że ani chwili dłużej. Usiedliśmy w 7snacks, zaraz przy placu. Zamówiliśmy tagine z wołowiną i drugi z rybą, herbatę z werbeny (fenomenalna, smakowała mi jeszcze bardziej niż miętowa) i harirę. Wszystko naprawdę dobre – i niedrogie. Za ten obiad z trzech dań, herbatę i dwie cole zapłaciliśmy 200 dirhamów (niecałe 80 zł), już z napiwkiem.
Uspokoiwszy żołądki pospacerowaliśmy chwilę po placu. Jeszcze niewiele się na nim działo. Acz dostawałam ciarków, kiedy spostrzegłam zaklinaczy węży, bo tych zwierząt panicznie się boję (dlatego nawet nie oglądałam Harrego Pottera :). Wiedząc jednak, że tam będą, przed wyjazdem oswajałam się googlując temat. Trochę pomogło:) Z zaklinaczami węży mieliśmy później przygodę – którą opiszę ku przestrodze trochę później.
Zmęczeni podróżą i temperaturą (38 stopni), wróciliśmy na chwilę do riadu odetchnąć. Po prysznicu z nowymi siłami ruszyliśmy na Dżemaa skosztować tak zachwalanego soku pomarańczowego. I uwierzcie, to jest punkt obowiązkowy, naprawdę! Świeżo wyciskany sok pomarańczowy na placu Dżemaa el Fna jest fenomenalny. Marokańskie słońce zawarte w doskonałym, orzeźwiającym i cudownie słodkim napoju. Za jakieś 400 ml zapłaciliśmy 10 Dh (około 4 zł)!
Już w tego dnia zaczęli nas jednak zagadywać różni ludzie, czy to w drodze na Dżama, czy na nim. Kobiety w hidżabach z albumami pełnymi zdjęć wzorów z henny, sprzedawcy pamiątek, czy skarpetek. To był jeden z tych punktów, które sprawiały, że pobyt był mniej idealny, niż by mógł być. Wszystko przez natarczywość niektórych z nich i to nie tylko słowną, ale nawet fizyczną. W ostatni dzień też mieliśmy w związku z tym przygodę, ale o tym w innym wpisie.
Zaklinacze węży – przygotuj się na doświadczenie
Napiliśmy się soku i jakoś ciągle mój wzrok wędrował to grupki zaklinaczy węży i chłodzących się przed nimi gadów. Chciałam zrobić im z tyłu, ukradkiem, zdjęcie. Z daleka, tylko dla mnie. Zrobiłam je, gdy wydawało mi się, że zaklinacze patrzą całkiem w innym kierunku. Idziemy z Michałem dalej, a tu w ramię stuka mnie mężczyzna (ten ze zdjęcia wyżej). Odwracam się, i truchleję. Na szyi na srebrno żółtego węża (tego ze zdjecia wyżej), który wygląda jak nieżywy. Mówi, żebym zapłaciła za zdjęcie. Wąż zaczyna się ruszać na jego ręce – a mnie zatkało.
Michał wiedział, że może tak się zdarzyć, więc wyciągnął portfel i zapłacił mu chyba 100 dirhamów (40 zł). Pomyśleliśmy, trudno. A tu mężczyzna zaczyna zapraszać nas bliżej do innych, pokazuje, że lepsze zdjecia z bliska. Wyglądało to tak, jakby widział nasze miny i chciał powiedzieć: zapłaciliście, to teraz zróbcie już porządne zdjęcie. Podeszliśmy trochę bliżej. Pstryknęłam jedno foto z dalsza i chcieliśmy wracać. Na to inny mężczyzna zaczął zagadywać, że jeszcze z innej strony, trochę bliżej, będzie lepsze zdjęcie, on nam zrobi super ujęcie, i filmik, do tego drugi i trzeci chłopak potakiwali, i… daliśmy im telefon. (Wiem:) Kucnęliśmy tak, jak nas pokierował w zdrowej odległości od kobr, on robił zdjęcia, na których wyglądamy, jakbyśmy byli zaraz za zwierzętami. Znał się chłop na kadrowaniu, trzeba przyznać. Kliknął kilka razy, zadowolony z efektu oddał nam telefon. Podziękowaliśmy, chcąc w końcu iść dalej. Wtedy dopiero się zaczęło:) Drugi mężczyzna zażądał 600 dirhamów (prawie 250 zł) za zdjęcia. Po dłuższych, nieprzyjemnych negocjacjach daliśmy mu połowę. I myśląc, że w końcu się wyrwiemy, podszedł pierwszy z nich, z ospałym wężem wodnym na szyi, i mówi, że teraz jeszcze jego zapłata. Michał odesłał go do drugiego mężczyzny, aby się podzielili. Czy było warto? Bardzo. Takiej szkoły negocjacji i uważności jeszcze nie mieliśmy. Następnym razem będziemy już dużo mądrzejsi z robieniem zdjęć, co Wam też polecamy:)
Opowiadając o tym zdarzeniu naszej gospodyni Cecile dowiedzieliśmy się, że za kilka dni miało się tu odbyć święto Id al-Adha (Święto ofiarowania), najważniejsze święto muzułmańskie. Każdy musiał kupić owcę, a zwierzęta te kosztują wielokrotność miesięcznych zarobków. Stąd w tym okresie nasila nagabywanie turystów, które tak nam się nie podobało. Trochę więcej zrozumieliśmy, tym niemniej na samą myśl o tej przygodzie, mieliśmy słabe miny.
Tak mniej więcej wyglądał nasz pierwszy dzień, jestem ciekawa, czy ta relacja była dla Was ciekawa. Kiedy wrócę z Gruzji, czyli za około trzy tygodnie, wrzucę wrażenia z kolejnych dwóch dni. Wtedy też dowiecie się więcej o wspominanym na początku, wymarzonym ogrodzie Majorelle.